Categories
Wspomnienia

Nauka orientacji przestrzennej

To zawsze była moja słaba strona, po prostu nie umiem zapamiętać tras i tyle.
Moje pierwsze zajęcia z orientacji to początek szkoły podstawowej.
Polegały one na tym, że pan Stefan od WF dał nam do ręki takie zwykłe kijki i kazał iść macając drogę przed sobą, zwracając uwagę na punkty charakterystyczne.
To była moja zmora i powód stresu. No za cholerę tych tras nie zapamiętywałam, nie umiałam trafić do starej biblioteki w Laskach, choć droga nie była aż tak trudna.
Któregoś roku, w dzień dziecka nauczyciel kazał nam iść do tej słynnej biblioteki, a ja się oczywiście zgubiłam. Jakoś mnie znalazł i stwierdził: gdyby nie to, że dziś jest dzień dziecka, to bym ci dwóję postawił. Wtedy były jeszcze oceny od 2 do 5.
Mój koszmar z tym etapem nauki orientacji skończył się wraz z ukończeniem nauczania początkowego, czyli po klasie 3. Wtedy nauka orientacji nie była tak popularna i propagowana jak dziś. W Laskach było tylko kilku nauczycieli orientacji.
Miałam więc spokój do klasy 2 lub 3 technikum.
Potem przyszedł czas na prawdziwą naukę. Dostałam do ręki najprawdziwszą białą laskę no i się zaczęło. Najpierw ćwiczenia w sali gimnastycznej starego domu dziewcząt, potem schody, potem wyjście z internatu, potem droga na przystanek, potem wsiadanie do autobusu, no i dalej na Warszawę.
Ponieważ mam problemy z koordynacją ruchów i z wyobraźnią przestrzenną, nauka szła mi ciężko, ale pani Halina, która miała ze mną zajęcia była w stosunku do mnie bardzo cierpliwa i wyrozumiała. Jakoś powoli opanowywałam trasy, szczególnie zwracałyśmy uwagę na trasę do domu.
Wszystko było jako tako do momentu, kiedy zaczęłam się uczyć drogi na dworzec Śródmieście. Wysiadałam z autobusu i za nic na świecie nie umiałam trafić do dworca. W końcu stanęłam na drodze i się rozpłakałam.
Nie lubię tego robić przy ludziach, ale wtedy już się poddałam. Pani Halina wykazała znów wyrozumiałość i powiedziała, że może w takim razie będzie mi lepiej jeździć do domu autobusem z dworca Zachodniego.
Tu już było znacznie łatwiej. Dość szybko opanowałam topografię dworca, potem pomogło mi to podczas studiów.
Pod koniec 3 technikum pierwszy raz przyjechałam sama do domu. Znaczy z panią Haliną pojechałyśmy na dworzec, wsiadłam do autobusu, kupiłam bilet i musiałam wiedzieć gdzie wysiąść.
Wtedy nie było telefonów komurkowych, więc moi rodzice nie wiedzieli, że jadę, zresztą chciałam im zrobić niespodziankę.
Gdy wysiadłam w Żyrardowie, zastanawiałam się w którą stronę mam iść, żeby się dostać do domu. Mniej więcej wiedziałam, ale zrobić to praktycznie, to już wyższa szkoła jazdy.
Spotkała mnie jakaś pani, która przyjechała ze mną taksówką, nie chciała pieniędzy za podróż. Pukam do domu, a tu cisza. Dobrze, że miałam klucze i mogłam sobie drzwi otworzyć.
Jakież było zdziwienie moich rodziców, gdy przyszli chyba od cioci z jakichś imienin, a tu ja w domu.
Potem już było łatwiej.
Miałam mieć zajęcia z orientacji przed studiami, ale ktoś tam się rozchorował i się okazało, że ich mieć nie będę. Jeździłam więc z mamą do Warszawy chyba z 8 dni pod rząd i powoli opanowałyśmy trasę: uczelnia, akademik, dworzec, jakiś sklep, kościół, bo to najważniejsze było.
W akademiku albo chodziłam na uczelnię z dziewczynami, jeśli akurat zajęcia miałyśmy na tę samą godzinę, albo jeździłam sama autobusem.
Jakoś się przez te 5 lat przetelepałam, nic złego mi się nie stało, pod żaden samochód nie wpadłam, a potem to i nawet na nowe trasy jeździłam samodzielnie.
Kiedy wróciłam po studiach do domu, to się nieco rozleniwiłam no i wiecie, z kimś pod rękę.
Przyszedł jednak moment, kiedy dojrzałam i załatwiłam sobie z PzN-u zajęcia z orientacji w miejscu zamieszkania.
Przyjeżdżała do mnie bardzo sympatyczna dziewczyna, z którą mam świetny kontakt do dziś i powoli, mozolnie opanowywałam trasy do Domu Kultury na chór, do Kościoła, przychodni, sklepu itp.
Kiedy zostało nam już tylko kilka godzin do ukończenia kursu, ja zachorowałam i już nie miałam siły w ogóle chodzić, a już na pewno nie samodzielnie.
Jak będę sprawna na tyle, żeby przejść sama dłuższy odcinek, to się znów z Anią umówię i poćwiczymy te trasy.
Od dziecka miałam też problemy z orientacją w małej przestrzeni. Strony prawa, lewa zapamiętywałam, ale odtworzenie czegoś np. na planie, to już poza moim zasięgiem.
Po prostu nie cierpiałam geometrii, bo tam rysować trzeba było, nie lubiłam pokazywania na mapach na geografii, choć samo poznawanie topografii świata czy danego kraju było ciekawe, ale znaleźć to na mapie, to już prawie niemożliwe.
Pamiętam też, jak na jednej z lekcji WF pan Stefan zrobił nam takie ćwiczenie, że zadawał nam pytania, a myśmy musieli kiwać głową na tak, nie, nie wiem.
Do dziś używam tych gestów, a ponieważ częściej przebywaam wśród osób widzących, niż niewidomych, czasem zdarza się, że komuś niewidomemu kiwam głową twierdząco lub przecząco. Potem się z tego śmiejemy, no ale tak mam.
Generalnie samodzielne poruszanie się to dla mnie ogromne wyzwanie, ale jak umiem staram się mu sprostać.
Jeśli to możliwe, chętnie korzystam z pomocy innych osób.

Categories
Wspomnienia

Wychowanie patriotyczne

W Laskach za moich czasów bardzo zwracano uwagę na tę kwestię.
Kiedy byłam dzieckiem, to wiedziałam tyle, że mieszkam w kraju, który nazywa się Polska, że mówię po polsku i że są też inne kraje, gdzie ludzie mówią w innych językach.
W domu tata często mówił o Ruskich bądź Kacapach. Dla niewtajemniczonych, tak pogardliwie kiedyś nazywano sąsiadów z zaprzyjaźnionego wtedy z Polską Związku Radzieckiego.
Nie rozumiałam tego dokładnie, ale jakoś tak mi się wbiło w podświadomość, że te ruskie kacapy to zły kraj.
Potem był wybór Jana Pawła II na papieża, ale jak już tu pisałam, wtedy kompletnie mnie to nie obeszło. Do Lasek jak pamiętam, czasem przyjeżdżał prymas Wyszyński, wtedy była zawsze uroczysta msza święta.
Podczas wakacji między 1 a 2 klasą, czyli latem roku 1980 zaczęło się w moim domu pojawiać magiczne słowo Solidarność.
Mój tata na naszym takim ogromnym lampowym radiu zaczął słuchać Głosu Ameryki lub BBC Londyn po polsku.
Moja mama się zapisała do Solidarności, do której wtedy, jak pewnie pamiętacie lub wiecie z historii, należało 10 milionów Polaków.
Nie chcę tu wchodzić w politykę i wnikać co i jak z tymi porozumieniami było, ale ja stałam się lokalną patriotką.
Oto moja mama zaangażowała się w coś ważnego.
Była zwykłym, szeregowym członkiem związku, ale miała znaczek, który jest w moim domu do dziś.
Tata ponieważ był rencistą chyba jakoś nie mógł zapisać skę do Solidarności zakładowej, więc pozostał jej sympatykiem.
Kiedy po wakacjach wróciłam do Lasek, pani Małgosia tłumaczyła nam co to jest ta Solidarność.
Pamiętam, jak na jednej z porannej modlitw przed lekcjami pani pomodliła się w intencji pierwszego zjazdu Solidarności.
Do Lasek przychodziło też wtedy bardzo wiele darów materialnych z zagranicy. Na święta dostawaliśmy paczki żywnościowe, bo w sklepach puste półki były.
13 maja 1981 roku, a więc tóż po mojej Pierwszej KKomunii przyszła wiadomość o zamachu na papieża, a potem prośby o modlitwę o zdrowie księdza prymasa. Jak dziś widzę siebie klęczącą w internatowej kaplicy i modlącą się za księdza prymasa. Nie długo potem przyszła wiadomość o Jego śmierci.
W tym też czasie w kraju zaczęły się kolejne strajki.
Moja siostra była wtedy świeżo po maturze, gdyż zaczęły się jej w dzień po mojej Komunii, więc po tej maturze poszła do pracy, gdzie pracowała moja mama, a tu strajk.
Jakaż ja byłam dumna, że moja mama i siostra strajkują przeciwko temu okropnemu systemowi. W Żyrardowie zresztą, jak podają oficjalne źródła, strajk z 1981 roku trwał najdłużej w całym kraju.
Na lekcjach pani Małgosia wdrażała nas we współczesną historię, mówiła nam o wojnie polsko-rosyjskiej 1918-1920 i o Cudzie nad Wisłą.
Kiedy mówiłam o tym tacie, bo z nim lubiłam o polityce rozmawiać, chyba się cieszył.
Potem przyszedł grudzień 1981 roku, a ja zachorowałam na ospę wietrzną. Trafiłam do laskowskiego szpitalika, to takie miejsce, gdzie odizolowano dzieci od innych, żeby nie zarażały, no i była tam pani doktor i pielęgniarki, więc mieliśmy fachową pomoc i leczenie.
Z poważniejszymi sprawami odsyłano dzieci do Warszawy.
No więc siedzę ja sobie w tym szpitaliku, było nas chyba kilka na sali, ok. 19 wieczorem do starszej koleżanki przyszły dziewczyny w odwiedziny i powiedziały, że w Polsce ogłoszono Stan wojenny.
Ale jak to? Co to? Co teraz będzie? Zaczęłam się bać.
Tak o wprowadzeniu w Polsce Stanu Wojennego dowiedziałam się 13 grudnia wieczorem, a więc później niż wszyscy.
Potem opowiadano mi, że w okolicach ośrodka stały czołgi, podobno były skierowane na pobliską hutę, gdyby się tam miały rozruchy zacząć. Siostry nosiły siedzącym w nim żołnierzom gorącą zupę.
Chyba na drugi dzień lub za 2 dni zjawili się moi rodzice. Poprosili panią doktor, żeby mnie puściła do domu, bo nie wiadomo co będzie w kraju.
Zgodziła się, ale kazała ciepło ubrać, żeby ospy nie przeziębić. Jednej koleżanki, która miała daleko nie chciała puścić.
Rodzice postanowili, że bedziemy jechać do domu okrężną drogą, omijając centrum Warszawy.
Pojechaliśmy więc autobusem do Izabelina, stamtąd do Ołtarzewa, stamtąd do Pruszkowa i z Pruszkowa już pociągiem do Żyrardowa.
Wtedy wciągnęłam się w bieżące sprawy na milion procent.
Chcąc wykazać swój sprzeciw wobec władzy stawiałam na oknie radio i podgłaśniając mocno nastawiałam na aGłos Ameryki, który był oczywiście zagłuszany. Tata się denerwował i mówiłk, że mogą przyjść i nas zamknąć. Tego nie chciałam.
Aby mama mogła mnie w Laskach odwiedzać musiała mieć przepustkę uprawniającą do przemieszczania się między miejscowościami, ale na szczęście nigdy nie miała z tym problemów.
Oczywiście, były też kartki żywnościowe. U mnie poszło to tak, że jedną kartkę dostawaliśmy w Laskach, a drugą mama brała na mnie u nas w Żyrardowie.
Tak więc na święta czy wakacje miałam po 2 kartki. Jakoś się władza w tym nie zorientowała na szczęście.
W Laskach jak już pisałam, z jedzeniem nie mieliśmy problemów.
Codziennie coś dostawaliśmy, a to takie mleka w pudełeczkach, a to słodycze, owoce, mnóstwo tego było.

Podczas mszy świętych modliliśmy się za ojczyznę.
Pewnegoo dnia właśnie podczas mszy odprawiający ją ksiądz poprosił, aby pomodlić się, bo zaginął kapelan robotników, ksiądz Jerzy Popiełuszko.
To nazwisko było mi znane, gdyż moja ciocia Janka, siostra mojej mamy jeździła do Warszawy na odprawiane przez niego msze za ojczyznę.
Potem jakoś tak wyszło, już nie wiem jak, że wcześniej znalazłam się w domu. Słuchałam leżąc w łóżku Głosu Ameryki i tam podali, że dziś wyłowiono z rzeki ciało księdza Jerzego.
Powiedziałam o tym tacie. Skomentował jedynie, tu cytat: "To skurwysyny".
Nasza internatowa grupa cała lub prawie cała była zaangażowana patriotycznie i ochoczo komentowałyśmy istniejące wydarzenia.
Codziennie ok. 23 w nocy w radiowej Jedynce były obszerne relacje z procesu – jak się potem okazało – sfingowanego procesu – zabójców księdza Popiełuszki.
Słuchałam tego z zapartym tchem. Do dziś pamiętam te 4 nazwiska: Pietruszka, Piotrowski, Pękala, Chmielewski.
Tylko nie mogłam zrozumieć, czemu ten Piotrowski mówi tak długo i tak źle o księżach. Potem mi się rozjaśniło, że to ustawione było.
Pamiętam też wyroki: Pietruszka i Piotrowski po 25 lat, Pękala 15, a Chmielewski 7. Ten ostatni się strasznie jąkał.
Kiedy w 1987 roku, podczas 3 wizyty Jana Pawła iI w Polsce pojechałyśmy autokarem na mszę z Jego udziałem, chyba na Agrykoli to było, choć nie chcę przekręcić czegoś, w każdym razie po mszy wraz z całym ludem manifestowałyśmy nasz sprzeciw pokazując palcami znak V i krzycząc: Solidarność! Solidarność!
Potem były obrady Okrągłego Stołu, które jak mogłam tak śledziłam, a potem największy i najokropniejszy dramat – jak mi się wtedy wydawało – w moim życiu.
A mianowicie przyszedł 4 czerwca 1989 roku, wszyscy szli na wybory do Sejmu i pierwsze do senatu, a ja nie szłam, bo nie mogłam. A dlaczego? bo brakowało mi nie całe pół roku do 18.
No czy oni nie mogli tych wyborów po 26 listopada zrobić?
Wychowawczyni tłumaczyła, że jeszcze w nie jednych wyborach wezmę udział, co zresztą jest prawdą, ale wtedy to był dramat! Po prostu dramat!
Ja, patriotka nie mogę iść na te wybory.
Potem przyszły wakacje, a ja z głową w telewizorze słuchałam obrad Pierwszego Sejmu Kontraktowego i Senatu.
Pamiętam prowadzących marszałków Kozakiewicza i Stelmachowskiego, obaj już nie żyją. Kozakiewicz ciągle powtarzał: panie marszałku, pan mi zabrał okulary.
Potem przyszedł rok 1990 i pierwsze po 1989 roku wybory prezydenckie. Wreszcie mogłam iść i zagłosować.
Szłyśmy z siostrą Albertą do Domu Przyjaciół, gdyż tam wtedy był punkt głosowania.
Oczywiście, nie było żadnych ułatwień dla niewidomych, o nakładkach nikt jeszcze wtedy nie słyszał. Trzeba było na ucho powiedzieć siostrze na kogo się głosuje i ona stawiała znak w odpowiedniej kratce, lub może nawet nam pomagała, już nie pamiętam.
Następnie śledziłam jak w 1992 roku odwoływano rząd Jana Olszewskiego, gdyż pokazał listę współpracowników UB, na której było między innymi nazwisko Wałęsy.
Z czasem w Żyrardowie po kolei zamykano fabryki, coraz więcej ludzi pozostawało bez pracy, zaczęły się kłótnie i podziały.
Pamiętam wtorkowe programy w telewizji z udziałem śp. ministra Jacka Kuronia.
Wtedy wierzyłam, że może będzie dobrze.
W Żyrardowie mieliśmy taki plac, zwany Kuroniówką. Takie miejsce, gdzie można było kupować wszystko, jak to mówią, mydło i powidło.
Coraz więcej ludzi dostawało tzw. kuroniówki, czyli zasiłki dla bezrobotnych.
Potem w 1993 wybory do Sejmu wygrało SLD i byłam zła, że znów Komuna wróciła.
W 1995 znów szok, wybory prezydenckie wygrywa Aleksander Kwaśniewski.
I tak po kolei, od wyborów do wyborów, nie będę się tu już datami rozpisywać, to jest wiedza ogólno-dostępna.
W chwili obecnej mogę powiedzieć, że bardzo kocham moją ojczyznę i modlę się za nią, smucą mnoie podziały wśród Polaków.
Co do preferencji, to głosuję na prawicę, czyli teraz na PiS, choć i do tej partii mam wiele zastrzeżeń.
Ponieważ jestem katoliczką, uważam, że mam obowiązek głosować, i to głosować na ludzi czy partie, które starają się reprezentować wartości chrześcijańskie, choć takich w stu procentach nie ma, bo zawsze niestety zwyciężają interesy polityczne.

Categories
Wspomnienia

Wychowanie religijne i Pierwsza Komunia Święta

Ponieważ Laski to szkoła prowadzona przez siostry zakonne, więc nie mogło tam zabraknąć wychowania w Duchu chrześcijańskim.
Lekcje z panią Małgosią zaczynaliśmy rano modlitwą.
Polegało to na tym, że każdy mógł wypowiedzieć swoje intencje, często się one oczywiście powtarzały.
Pamiętam, że pani Małgosia pytała nas np. co to znaczy wziąć coś w porękę.
W pieśni Z dawna Polski Tyś Królową jest tekst "Twe Królestwo weź w porękę". Myśleliśmy, że tam jest np. pod rękę.
Pani tłumaczyła nam co to znaczy poręczyć za kogoś.
W 1 klasie zaczęły się też regularne lekcje religii. Miała je z nami siostra Anna Maria, która wiele, wiele lat potem była Matką Generalną sióstr w Laskach.
Dyktowała nam krótkie notatki do zeszytów, czasem coś tam wklejaliśmy, np. jakieś serce, śpiewaliśmy krótkie pieśni np.
Kto stworzył fruwające ptaszki, mrugające gwiazdki, falujące morze… znacie z pewnością.
Potem przyszła klasa 2, religię w naszej klasie przejęła siostra Faustyna, i był to czas przygotowywania się do Pierwszej Komunii Świętej.
Strasznie to przeżywałam.
Wtedy Komunia była w Laskach, teraz podobno dzieci mają w swoich domowych parafiach.
Kiedy wyjeżdżaliśmy na święta Bożego Narodzenia, siostra zadała nam pracę, nauczyć się pacierza.
Oczywiście, Ojcze Nasz i Zdrowaś Maryjo się umiało, ale np. Dziesięć Przykazań, Główne Prawdy Wiary itp, tego już trzeba się było nauczyć.
Nauczeniem mnie pacierza zajęła się moja siostra.
Wieczorem kładłyśmy się do łóżka, ona brała książeczkę no i dawaj czadu.
Najgorzej miałam z modlitwą Wierzę w Boga.
To krótsze jakoś poszło, ale tego z Mszy Świętej za Chiny nie mogłam zapamiętać.
Przyjechałam do internatu i tłumaczę wychowawczyni siostrze Mariannie, że nie umiem Wierzę w Boga z Mszy Świętej. Znaczy z ludźmi powtórzę, ale sama to trudno.
Powiedziała, żebym się nie martwiła.
Już nie pamiętam jak zaliczaliśmy egzamin, ale wszyscy zdali i zostali dopuszczeni do przyjęcia Pierwszej Komunii.
Chyba tydzień przed uroczystością siostra Marianna, wychowawczyni z internatu zabrała nas do Izabelina na takie, no powiedzmy rekolekcje przygotowujące nas do tego ważnego wydarzenia.
Czułyśmy się wyróżnione.
Ale tu o zgrozo… stało się nieszczęście. Otóż zapadłam znów na zapalenie ucha.
Dziewczyny coś tam śpiewały, a ja mało nie płakałam z bólu. Jakaś pani poszła do apteki po krople czy coś, a siostra Marianna przytuliła do siebie moją głowę i pocieszała, że zaraz będzie lekarstwo i przestanie boleć.
Mieliśmy w kaplicy próby przed przystąpieniem, ja szłam w pierwszej parze z koleżanką Iwonką P.
Dzień przed Komunią, czyli 9 maja roku 1981, przystąpiłam do pierwszej w życiu spowiedzi. Samego przeżycia dokładnie nie pamiętam.
W dniu uroczystości przyjechała moja rodzina, sporo ich było, bo niektórzy chcieli Laski zobaczyć.
Pamiętam, że siedziałam na koszu od śmieci, a córka mojej cioci Janki kręciła mi włosy, bo wtedy długie miałam.
Potem była msza święta, cieszyłam się, że idę w pierwszej parze.
Aha, sukienki szyto nam w laskowskiej szwalni w Domu Dziewcząt. Chodziło się na przymierzanie do pani Ani. Miałyśmy też rękawiczki i chyba jakieś torebki, w których były książeczki z czymś wygrawerowanym na okładce, a w śroldku kartka z pamiątkowym wpisem, że to pamiątka Pierwszej Komunii świętej 10 maja 1981.
Po mszy wszyscy przeszliśmy do Domu Dziewcząt, gdzie było uroczyste śniadanie i przedstawienie, które przygotowały starsze dziewczęta.
Mój chrzestny do dziś wspomina, że nie mógł się nadziwić, że niewidome dziewczyny nosiły dzbanki z herbatą i nie porozlewały.
W trakcie tego przedstawienia my wyszliśmy i pojechaliśmy do domu na przyjęcie rodzinne.
Po południu ciocia zabrała mnie w mojej komunijnej sukni do pani Stefci, tej, u której iedyś byliśmy na Sylwestra. Ona była chora i nie mogła być na mojej Komunii, a koniecznie chciała zobaczyć jak wyglądam.
Co do prezentów: od rodziców dostałam swój pierwszy brajlowski zegarek, od kogoś złoty pierścionek, który potem zostawiłam w Licheniu jako wotum w podziękowaniu za szczęśliwie ukończone studia, ale o tym potem.
Dostałam też chusteczkę z wyhaftowaną datą chrztu i Komunii Świętej.
Mam ją do dziś. Później koleżanka dohaftowała mi datę bierzmowania.
W klasie 3 uczyła nas religii pani Cecylia Czartoryska, o której śmierci dowiedziałam się z tutejszego bloga użytkowniczki Iwkan.
Generalnie ona nie była lubiana, ale myśmy Jej słuchali z zainteresowaniem i otwartymi buziami.
Opowiadała nam historie ze Starego Testamentu, ale tak, że tego aż się chciało słuchać.
Mówiła bardzo sugestywnie, np. o tym, jak To Mojżesz się strasznie zdenerwował widząc, że Izraelici zbudowali sobie posągi bożków, rzucił tablicami z Dekalogiem.
Chyba mieliśmy też z siostrą Marianną jakiś krótki dzień skupienia przed Rocznicą Komunii, ale już dokładnie nie pamiętam.
W 4 klasie uczyła mnie religii śp. siostra Rafaela, opowiadała przypowieści z Nowego Testamentu, ale z całym do Niej szacunkiem – pani Cecylii nie dorównała.
Nudziliśmy się na tych lekcjach i narzekaliśmy, ale ona powtarzała tylko, że taki jest program.
W 5 klasie przejęła nas siostra Angelika, bo siostra Rafaela pomagała na Piwnej.
Tu już było poważnie, były nawet klasówki. Zawsze miałam piątki.
W 6 klasie zaczął nas uczyć ksiądz Henryk Rogala i tak było już dko końca podstawówki.
Poczciwy to był człowiek i pozwolił nam wchodzić sobie na głowę.
Raz się tylko zdenerwował, ale to nie na nas, ale na chłopaka, który odezwał się do niego bardzo, bardzo wulgarnie.
O czasach technikum opowiem potem, bo to już było moje inne przeżywanie wiary, ale do tego dojdę powoli.

Categories
Wspomnienia

Kolęda na melodię “Serce w plecaku” – nauczona przez panią Małgorzatę

Categories
Wspomnienia

Piosenka z Zuchów

Categories
Wspomnienia

Piosenka z przedstawienia o Sierotce Marysi

Categories
Wspomnienia

Pierwsze lata szkolne

I przyszedł wreszcie wrzesień 1979 roku, i trzeba było rozpocząć poważną edukację.
Jeszcze chyba w wakacje okazało się, że w pierwszej klasie nie będę przebywać w internacie dziewcząt, tylko jeszcze w przedszkolu, gdyż w Domu Dziewcząt nie ma miejsc.
Dwie koleżanki, które doszły do nas od 1 klasy mieszkały w internacie, a ja z jeszcze jedną koleżanką z przedszkola i chłopcy z mojej klasy mieszkaliśmy w przedszkolu.
Naszą grupę prowadziła Pani Krysia Ptak, którą wcześniej trochę znałam z Rabki oraz siostra Germana, kierowniczka przedszkola.
W klasach 1-3 uczyliśmy się w Domu Dziewcząt.
Koleżanki, które mieszkały w internacie, musiały jedynie schodzić piętro niżej, my dochodziliśmy z przedszkola.
Pierwszego dnia roku szkolnego, już nie wiem czy był to dokładnie 1 września, w każdym razie tego dnia najpierw odświętnie ubrani poszliśmy na rozpoczynającą rok szkolny mszę świętą, potem albo jeszcze na śniadanie, albo bezpośrednio do Domu dziewcząt.
Oczywiście, nie było wtedy jeszcze nowego internatu.
Na holu przed dyżurką podeszła do nas jakaś pani i powiedziała zdanie, które zapamiętałam do dziś: "Nazywam się Małgorzata Galster i będę Waszą nauczycielką".
I tak się zaczęło.
To był bardzo fajny czas. Oprócz nauki brajla, na tabliczce, tak tak kochani, ja zaczynałam naukę brajla od pisania na tabliczce, z którą nie rozstaję się do dziś.
Maszyna przyszła później, ale o tym za chwilę.
Więc opanowywaliśmy po kolei brajlowskie pismo, uczyliśmy się liczyć, ale też wszelkimi możliwymi metodami pani Małgosia starała się nam przybliżyć świat.
Chodziliśmy więc sadzić nasionka, oglądaliśmy, a potem nazywaliśmy liście na drzewach. Do dziś odróżnię liść klonu od brzozy. Każdy musiał umieć taki liść opisać.
W Laskach było wtedy tzw. podwórko, gdzie były krowy, świnie. Chodziliśmy więc tam, aby te zwierzęta oglądać.
Pamiętam jak się bałam wziąć w rękę wymię krowy i je ścisnąć, aby próbować wydoić mleko.
W Laskach były też ule, ale tam już rąk nie wkładaliśmy.
Byliśmy też w laskowskiej piekarni, aby zobaczyć jak piecze się chleb. A chleb laskowski był przepyszny. Taki duży i smaczny.
Pamiętam, jak na lekcji ubijaliśmy w takiej drewnianej dzieży śmietanę na masło, jak w takiej prasie wyciskaliśmy biały ser.
Potem jedliśmy kanapki z tym masłem i z serem.
Pewnego razu gotowaliśmy chyba jakąś zupę, już nie pamiętam co to było, ale na pewno coś gotowaliśmy. Może i nawet jakieś ciasto piekliśmy.
Pani Małgorzata jak mogła, przybliżała nam świat flory i fauny.
Oglądaliśmy bardzo dużo wypchanych zwierząt, np. niedźwiedzia, owcę, lisa, ptaka, niestety nie p[amiętam jakiego.
Z tymi ptakami to śmieszne historie były. Ponieważ były przyczepione do takiej nóżki, to kiedyś jakieś dziecko oglądając to stwierdziło, że ptak ma 3 nogi.
Ja też popełniłam gafę, bo przy oglądaniu mordki owcy pani zapytała mnie, jak się ta część jej ciała nazywa.
A skądże ja to miałam wiedzieć jak się toto coś nazywa, pewnie dziób!
Cała klasa miała do końca podstawówki polewkę, ja zresztą też sama z siebie.
Najbardziej lubiłam przytulać się do dużego, wypchanego niedźwiedzia.
Uczyliśmy się też bardzo wielu piosenek na różne okazje.
A to o szkole, a to o różnych porach roku, a to o ptakach czy zwierzętach.
Nasza pani śpiewała całkiem fajnie, ale nie grała, więc śpiewaliśmy acapella.
Klasa wyżej, czyli ta, w której była użytkowniczka Iwkan, miała panią i śpiewającą, bardzo pięknie zresztą, i grającą.
Obie panie, to znaczy nasza pani Małgosia i nauczycielka Iwkan – pani Ela się lubiły i pewnie przyjaźniły, więc czasem mieliśmy wspólne lekcje, np. przygotowując apele szkolne.
Dyrektorką naszej szkoły była pani Broniasz, niestety nie wiem jak się pisze Jej nazwisko, przepraszam.
Bardzo groźna wtedy osoba, wszyscy się Jej bali, bo bardzo krzyczała.
Kiedyś spóźniłam się na lekcje wracając z drugiego śniadania, pani dyrektor mnie zatrzymała, i co prawda nie darła się, ale powiedziała długie kazanie kończąc je stwierdzeniem, że musi mnie odesłać z powrotem do przedszkola.
Wcale tam nie chciałam iść, przecież byłam już uczennicą.
Na szczęście jakoś sprawa się chyba rozeszła po kościach, albo dyrektorka nastraszyć mnie tylko chciała.
Jak pisałam wcześniej, mieszkałam w przedszkolu.
Tam nasza grupa nazywała się Szkolniaki, i byliśmy traktowani już inaczej niż pozostałe dzieciaki.
Siostra Germana robiła nam pogadanki, organizowała przedstawienia.
Raz grałam Sierotkę Marysię i miałam że tak powiem swoją pierwszą solówkę, bo śpiewałam sama całą piosenkę.
Może ją tutaj nagram nawet.
Było też przedstawienie o sroczce, gdzie byłam narratorem.
Najgorzej było wtedy, kiedy zapomniało się czegoś ze szkoły do przedszkola.
Mieliśmy w stolikach takie kasetki, gdzie można było wkładać różne rzeczy, no i czasem się zapomniało czegoś do tornistra spakować.
Ja kiedyś zapomniałam tabliczki i nie miałam na czym odrabiać lekcji. Pani Krysia się zdenerwowała i chyba chciała mi wlać, ale ją przeprosiłam i się udobruchała.
Pewnie odrobiłam lekcje na czyjejś po prostu.
Pani Krysia często zabierała nas do swojego pokoju, który był na piętrze w przedszkolu.
Tam czasem włączała nam telewizor, często grała na mandolinie.
Mam też w głowie takie wspomnienie, jak już wiosną w pierwszej klasie siedzimy sobie z panią na ławeczce przed przedszkolem, wygrzewamy się, a pani po kolei pyta nas z tabliczki mnożenia w zakresie stu.
Pewnie mieliśmy zadanie domowe, nauczyć się tabliczki mnożenia.
Zrobię osobny wpis o mieszkaniu w internacie dziewcząt, co miało miejsce od klasy 2.
Cóż jeszcze?
Szkoła w Laskach była zaprzyjaźniona z gospodarstwem rolnym, pewnie jakimś PGR-em wtedy w Pieścidłach.
Tam się oglądało gospodarstwo na żywo.
Ale ja nie lubię oglądać zwierząt, więc nie zachowałam z tego żadnych wspomnień.
Pamiętam jak się bałam, gdy pewnego dnia do naszej klasy przyszła pani Jadwiga Kwapisz, tak tak, to ta pani, późniejsza profesor tyflopedagogiki Jadwiga Kwapisz ze swoim psem, abyśmy go oglądali.
Schowałam się w swojej ławce i nie chciałam go dotykać.
Gdy byliśmy już w klasie 3, pewnego dnia przyszła do naszej klasy wraz z panią Małgosią jakaś obca pani.
Powiedziała, że nazywa się Anna Gedyk i że będzie naszą wychowawczynią od klasy 4, ale już nie będzie nas uczyć wszystkich przedmiotów, jak to ma miejsce w pierwszych trzech klasach, ale że dojdą nam nowe przedmioty i każdy będziemy mieć z innym nauczycielem.
Jejku, jak to będzie.
No i od 4 klasy mieliśmy mieć lekcje w Domu Chłopców, a więc do szkoły daleko, tylko chłopaki muszą jedynie zbiedz z góry.
Aha, będąc w 1 klasie należałam do Zuchów.
Wraz z koleżanką chodziłyśmy w wybrany dzień po południu z przedszkola do Domu Dziewcząt na zbiórki.
Miałam mundurek i lilijkę, czy jak to się tam nazywa.
Głównie był to czas zabaw i uczenia piosenek.
Wtedy przyglądałam się jak wygląda życie w internacie, wydawało mi się fajne. Potem życie mocno, oj mocno zweryfikowało to moje myślenie.
Ogólnie mogę podsumować, że pierwsze lata szkolne to dla mnie czas szczęśliwy.
Pojawi się tu pewnie jeszcze kilka osobnych wpisów z tego okresu.

Categories
Wspomnienia

A co w domu?

Już nie wiem który raz zaczynam ten wpis, bo co rusz coś i w jednym wpisie literówki musiałam popoprawiać.
Ale nic to, jedziemy dalej.
Za nim przejdę do wspomnień z czasów szkolnych, trochę napiszę o tym, jak wyglądało moje życie w domu podczas świąt i wakacji.
Otóż licząc od września, pierwsze wolne od nauki było w okolicach świąt Wszystkich Świętych.
Do domów rozjeżdżaliśmy się w okolicach ostatniego weekendu października, wracaliśmy mniej więcej po tygodniu, czyli ok. 3-4 listopada.
No skoro Wszystkich Świętych, to wiadomo, cmentarz.
Wtedy to było dla mnie przeżycie co najmniej ekscytujące.
W Żyrardowie leżeli tylko rodzice mojego taty, których nie znałam, to znaczy dziadka pamiętam jak przez mgłę, babcia zmarła jak miałam półtora roku.
Potem jakoś tak tych grobów do odwiedzania było coraz więcej i więcej, a teraz to już z tych najbliższych mi tylko mama i siostrzeńcy zostali.
Ale nic, to, bo się rozkleję, więc jedziemy dalej.
Najpierw były kupowane znicze i kwiaty, potem 1 listopada rano mama umawiała się z siostrą mojego taty i szły myć grób.
Nie wiem dlaczego w samo święto, ale tak to wtedy było.
Po południu szliśmy we trójkę, to znaczy ja i rodzice na groby zapalić świeczki. Spotykało się wtedy znajomych, gadało się z Nimi, fajna atmosfera była.
Tak to wtedy odbierałam.
W międzyczasie, to znaczy około południa 1 listopada, mama brała kwiaty i jechałyśmy autobusem do Sochaczewa i do miejsca, gdzie leżał tata mojej mamy. Zmarł jak Ona miała 14 lat. Mama odwiedzała też groby jakichś swoich dziadków.
Tam też spotykało się rodzinę mojej mamy, która jest dość liczna, ale z czasem jakoś tak coraz mniej tych ludzi do rozmów, a coraz więcej grobów i tam trzeba było odwiedzać.
Moja siostra chodziła na cmentarz wieczorem ze znajomymi.
2 listopada szłam z mamą na cmentarz i jeszcze raz obchodziłyśmy groby.
Potem trzeba było wracać do Lasek.
Kolejne wolne zaczynało się ok. 18-20 grudnia i kończyło się ok. 8-10 stycznia. Długo co?
Ale my nie mieliśmy ferii zimowych i uczyliśmy się w soboty.
Tak to wtedy było.
Boże Narodzenie cóż, jak wszędzie.
Nie mieliśmy jakichś specjalnych zgromadzeń rodzinnych, na ogół świętowaliśmy we czwórkę, czasem w ierwszy lub drugi dzień świąt chodziliśmy do siostry mojego taty, lub ona przychodziła do nas. Chyba od 4 lub 5 klasy zaczęłam z mamą chodzić na Pasterkę.
Lubiłam, gdy mama ubierała choinkę, podawałam jej bombki.
No i prezenty oczywiście…
Hm, moi rodzice, jak by to powiedzieć, nie bardzo mieli pomysł co mi kupować i często z dzisiejszej perspektywy patrząc kupowali mi prezenty nie trafione.
Kiedyś dostałam blok rysunkowy i pudełko z kredkami.
Myślę sobie, co ja mam z tym robić? Układałam je więc według grubości, długości, kształtu, a kartki z bloku przydawały się potem do pisania na nich brajlem, bo dość grube były.
Kiedyś dostałam taką układankę, którą zresztą przez przypadek znalazłam jeszcze przed świętami schowaną. Mama była trochę zła, że prezent znalazłam ale co, mogła lepiej schować.
No więc ta układanka, to były takie trójkątne klocki, takiego samego kształtu i faktury, tylko z rysunkami. Trzeba było z nich ułożyć konkretny kształt.
No przecież one są w dotyku identyczne, to jak tu ułożyć?
Stawiałam więc z tych klocków wieże i układałam je sama w różne kształty.
Ale była też beczka z dziórami różnego kształtu, do której trzeba było dopasować klocki, i to było super.
Jak byłam starsza, to na ogół dostawałam coś z ubrania lub słodycze, bo je kocham strasznie.
Sylwestra spędzaliśmy w domu, moja siostra balowała ze znajomymi.
Raz tylko, już nie pamiętam, czy byłam wtedy w przedszkolu, czy już w szkole, w każdym razie moja siostra postanowiła zorganizować Sylwestra u nas w domu, więc ja z rodzicami poszliśmy do znajomej mojej cioci, pani Stefci.
Około drugiej czy trzeciej mama poszła się ze mną położyć, ale mi nie w głowie spanie było. Chciałam do gości.
W tak zwanym między czasie czas schodził mi na zabawie i rozmowach z rodzicami.
Kiedy byłam mała, bardzo lubiłam siadać na dużym brzuchu mojego taty i z nim rozmawiać – jak to mówił – o starych Polakach.
Uczył mnie nazw stolic państw, stąd do dziś europejskie chyba znam dość dobrze.
Potem już jakoś tata nie pozwalał mi siadać na Jego brzuchu, ale kładłam się obok niego i też gadaliśmy.
Potem znów trzeba było wracać do Lasek.
Kolejny czas wolny zaczynał się chyba w weekend przed Niedzielą Palmową, a kończył tydzień po Wielkanocy, czyli w dzisiejszą Niedzielę Miłosierdzia Bożego.
Jako dziecko ani na uroczystości Triduum Paschalnego, ani na rezurekcję nie chodziłam.
Śniadanie, jak wszędzie, normalnie. W Śmingus Dyngus zbyt dużo wody nie było.
Raz tylko, bardzo wczesnym rankiem zakradła się do nas siostra mojej mamy, jakoś weszła przez otwarte okno i wylała na rodziców kubeł wody.
Ona wtedy wracała z wesela, gdzie była kucharką.
Potem tydzień luzu i dalej do szkoły.
Wreszcie w czerwcu przychodziły wakacje.
Co tu robić? Bawić się, gadać z rodzicami, ile można.
Ale było i wtedy trochę atrakcji.
Otóż w dzieciństwie zawsze na tydzień zabierała mnie do siebie siostra mojego taty ciocia Zosia, z którą uwielbiałam bawić się w sklep, kolejny tydzień spędzałam u siostry mojej mamy, cioci Janki, która mieszkała na wsi. Okropnie bałam się jej psa, ale czas spędzony na podwórku czy w letniskowej kuchni wspominam do dziś. Kiedy się szło od przystanku autobusowego w Sochaczewie do domu cioci Janki, po obu stronach rosły kłosy zbórz. Uwielbiałam je oglądać.
Teraz już jest tam droga asfaltowa i po polach nie ma śladu.
Muszę tu jeszcze wspomnieć o dwóch osobach, które przewijały się przez nasz dom, a mianowicie o wujku Waldku i o panu Janku Małkusie. Obaj już dawno nie żyją.
Wujek Waldek to kolega mojego taty, chrzestny mojej siostry. Przychodził do nas często, grywał z tatą w szachy, opowiadał o swojej sprawie sądowej.
W skrócie to było tak:
Mama wujka Waldka miała plac, ale ponieważ była kobietą niezwykle pobożną, a Jej jedyny syn, choć miał głowę nie od parady, delikatnie mówiąc nie stronił od alkoholu.
Mama więc zapisała plac na Kościół.
Po śmierci wujek Waldek pojechał do kurii w Warszawie, wtedy jeszcze nie było diecezji łowickiej, i mówi do księży, dajcie mi chociaż część spłaty tego placu po mamie. A księża, że nie.
Wujek poszedł więc do sądu.
Sprawa ciągnęła się długo, ale wujek dostał sporą sumę pieniędzy.
Ja byłam wtedy już chyba w technikum.
Wujek pewnego dnia przyszedł do nas i mówi, że musi szybko do łazienki.
Potem pochwalił się, że dostał pieniądze od kurii, z moim tatą jakieś pół litra obalili i poszedł.
Na drugi dzień przyszedł i znów mówi, że musi do łazienki.
Okazało się, że bojąc się, że mu tę kasę ukradną, schował ją u nas pod pralką. Oczywiście nikt z nas o niczym nie wiedział, i gdyby mama akurat robiła pranie, albo podłoga byłaby mokra, byłby kłopot.
Wujek część pieniędzy dał chrześnicy, czyli mojej siostrze, która wtedy wyszła za mąż, za część nakupował niepotrzebnych rzeczy, które potem wyprzedawał.
Ech, nałogi gubią ludzi.
Wiosną 2005 roku zadzwoniła jego sąsiadka i powiedziała, że znaleziono wujka nieżywego w domu.
Ja tam byłam tylko raz jako dziecko. Taki skromny pokój.
No i pan Janek, to była barwna postać.
Nie wiem już skąd Go znał mój tata.
Był zaopatrzeniowcem, jeździł do Związku Radzieckiego i w ogóle za granicę, za szybkie załatwianie spraw urzędowych dawał urzędnikom łapówki.
A to dobry koniak, a to kawę, a to bombonierkę itp.
Zawsze i mi się coś z tych jego podróży dostawało.
Pamiętam puszki z plastrami ananasów, o których wtedy można było tylko pomarzyć, mnóstwo słodyczy.
Oj, na brak słodyczy to ja w dzieciństwie nie mogłam narzekać.
Zmarł jakoś w pierwszej połowie lat 80-tych. Głowa nie od parady.
Cóż jeszcze w wakacje? Ulubione wycieczki do pracy mamy.
Otóż gdy przyjeżdżałam do domu, to siedziałam albo z tatą, który był już na rencie z powodu wypadku w pracy, albo z siostrą.
Ach, o tym też muszę zaraz napisać.
Mama pracowała na 3 zmiany, gdy przychodziła z nocy to ja nudząc się nie dawałam jej pospać.
Często więc brała na mnie wtedy zwolnienia.
Kiedy szła je zanieść do kadr, zabierała mnie ze sobą.
Wchodziłyśmy na salę, gdzie pracowała i mogłam delikatnie dotknąć maszyn z przędzą.
W tej fabryce wyrabiano pasy do kopalni.
Na tzw. ramie były szpulki z nićmi, nić wiła się do góry, gdzie maszyna robiła przędzę i powstawały pasy.
Bardzo lubiłam i do dziś pamiętam huk tych maszyn.
Pamiętam też pobyty z moją siostrą.
Chcąc nie chcąc, musiała się mną zajmować czasem.
Ale nie narzekała zbytnio.
Zabierała mnie na koc na podwórko, gdzie siedziała ze znajomymi, lub brała na ramę roweru i jechałyśmy do Jej koleżanki Renaty, która dziś śpiewa ze mną w chórze.
Lubiłam też chodzić z nią do babci jej koleżanki Ewy, pani Powązkiej.
Nie wiem jak miała na imię, ale fajna była.
Takie to wspomnienia się rodzą w mojej głowie.
Wpis się zrobił strasznie długi, czas więc iść do szkoły. W końcu są wakacje no nie? 🙂

Categories
Wspomnienia

Jeszcze o przedszkolu w Laskach trochę

Po paru miesiącach postanowiłam wrócić do pisania wspomnień.
Szukałam piosenek od mojej przedszkolnej wychowawczyni pani Tosi, ale albo mi melodie, albo teksty jakoś nie pasują.
Może kiedyś się tym zajmę.
Ze wspomnień przedszkolnych cóż jeszcze?
Pamiętam, jak rodzice przyjeżdżali do mnie na motorze, a potem tata zabierał każde dziecko, które chciało być przewiezione, i po terenie z nim jeździł.
Potem tata wspominał długo jak jeden z chłopców powiedział kiedyś do niego: "Proszę pana, niech pani mi da jakąś śrubkę, to ja będę sobie motor składać.
Pamiętam, jak na drodze między domem dziewcząt a przedszkolem był wylewany asfalt, bo wcześniej była tam droga żwirowa.
Wtedy kazano nam siedzieć w budynku przedszkola, a pani Tosia powiedziała, że jak ktoś wyjdzie na zewnątrz, to mu się noga przyklei i już nie będzie można jej oderwać. 🙂
Pamiętam, że przed przedszkolem był mały brodzik, w którym można było wiosną się kąpać. Kiedyś siedząc tam poczułam, że chce mi się siusiu. A co będę do łazienki wyłazić, skoro mogę prosto do wody, pomyślałam sobie.
Nie wiem jakim cudem pani wychowawczyni się o tym dowiedziała, czy ktoś z dzieci Jej powiedział, czy też ja sama się przyznałam, już nie pamiętam.
W każdym razie dostałam karę, która polegała na tym, że zostałam zaprowadzona do sypialni najmłodszej grupy, gdzie dzieciaki chyba miały leżakowanie, posadzono mnie na krześle i kazano mi tam siedzieć.
Pewnie chodziło po prostu o to, że ja starszak, za karę musiałam siedzieć z maluchami, czy tam średniakami, już nie pamiętam jak się tam te grupy dokładnie nazywały.
Generalnie przedszkole, fajny, beztroski czas, tylko z dala od domu. Rodzice dzwonili, przyjeżdżali, ale to nie to samo, co gdybym była z nimi w domu.
Ale wtedy była to dla mnie jedyna możliwość edukacji.
Aż wreszcie przyszły wakacje roku 1979 i wtedy już wiedziałam, że od września idę do szkoły.
Brajla co nieco znałam, o czym pisałam wcześniej, ale byłam ciekawa, jak to będzie.
Później, wiele później dowiedziałam się, że była w stosunku do mnie brana możliwość odesłania do szkoły specjalnej, to znaczy dla dzieci niewidomych z lekkim upośledzeniem umysłowym. Wtedy to wszystko jeszcze było w Laskach. Podobno rokowałam tak słabo, przede wszystkim manualnie, że nie wiedziano, czy sobie poradzę w szkole dla dzieci w normie intelektualnej.
Dałam radę! Jak wierzę, z Bożą pomocą dałam radę!

Categories
Wspomnienia

ostatni rok pobytu w przedszkolu

Ostatni rok mojego pobytu w laskowskim przedszkolu to rok 1978-1979.
Było to już chyba takie trochę przygotowanie do szkoły. Rano od godz. 9 mieliśmy zajęcia z panią Jadzią Nowak, która m.in. pokazywała nam pojedyńcze na plastikowych kartonikach wypisane litery brajlowskie. To był mój pierwszy kontakt z tym pismem.
Lubiłam te zajęcia. Każdy kartonik miał ścięty lewy górny róg, stąd wiedzieliśmy jak go na stole ułożyć.
Z tego okresu mam jedno wspomnienie, z którego teraz się śmieję, ale wtedy to była zagwozdka co nie miara.
Otóż na jednych zajęciach z panią Jadzią lepiliśmy coś z plasteliny. A że Agnieszka Krawcow wpadała często na różne najgłupsze pomysły, w związku z tym wzięła tę plastelinę i przykleiła ją do stołu.
Pani Jadzia się zdenerwowała i kazała mi to sprzątnąć, bo inaczej nie dostanę drugiego śniadania.
A ja, biedna sierotka Agnieszka nie wiedziałam co mam z tym zrobić.
Stałam tak więc koło krzesełka, bo siedzieć mi nie było wolno, dzieci jadły śniadanie a ja nie wiedziałam jak się tej plasteliny pozbyć.
W którymś momencie zachciało mi się kupę.
Oczywiście bałam się powiedzieć pani Jadzi, że muszę wyjść. Wpadłam więc na najprostszy pomysł na jaki może wpaść dziecko, któremu chce się kupę, a które za karę musi stać przy stoliku i… No właśnie.
Zapach dobywający się z moich majtek zwabił panią Jadzię.
Chyba się domyśliła w czym rzecz, bo nawet nie krzyczała, tylko starła mokrą ścierką plastelinę ze stołu, mnie już nie wiem czy ona czy ktoś inny wsadził do wanny i przebrał. No i taka to była przygoda.
Mieliśmy bardzo urozmaicone popołudnia. We wtorek była gimnastyka korekcyjna w dziale lekarskim u siostry Tomei, bardzo fajne i relaksujące zajęcia.
Raz tylko wbrew zaleceniom siostry weszłam na ostatni szczebel drabinki, usiadłam, puściłam rękami szczebelki no i… bum!
Na szczęście spadłam na materac i nic mi się nie stało. Siostra się okropnie wystraszyła, wzięła mnie na ręce i zaczęła oglądać mój kręgosłup. Nic mnie nie bolało, więc się dziwiłam, co ona mnie tak ogląda.
W piątki oglądaliśmy w telewizji Piątek z Pankracym z panem Zygmuntem Kęstowiczem w roli głównej.
Mieliśmy też po południu i wieczorami zajęcia z panią Tosią.
Wiecie co, życzę każdemu z Was, żebyście spotkali na swojej drodze takich ludzi.
Raz się tylko na mnie zdenerwowała, jak celowo podarłam rajstopki, w których nie chciałam chodzić.
Nie wiem jak się nazywała, ale wiele lat potem dowiedziałam się, że była siostrą skrytką, to znaczy bezhabitową.
Była dla nas bardzo dobra.
Najbardziej pamiętam wieczory, kiedy po położeniu się do łóżek pani Tosia chodziła po naszej sypialni i śpiewała nam piosenki.
Niektóre fragmenty do dziś pamiętam.
Jak znajdę gdzieś pełne teksty w internecie to albo wkleję, albo spróbuję zaśpiewać, bo melodię też dokładnie pamiętam.
Pani Tosia miała też do nas ogromną cierpliwość.
Ja do dziś jestem strasznie słaba manualnie, i nie mogłam za skarby świata opanować umiejętności wiązania butów.
W przedszkolu był taki drewniany but z przeplecionymi sznurówkami, no i ja wiązałam ten but i wiązałam i za nic na świecie mi to wyjść nie chciało.
Pani Tosia cierpliwie tłumaczyła, no w końcu jakoś tam się nauczyłam, ale wiecie co, jak dziś mam buty np. na rzepy, których nie muszę wiązać, to się cieszę.
No niby umiem już te kokardki i tak dalej, ale nie lubię i już.
Nie umiałam też opanować sztuki czesania włosów. Po prostu nie wiedziałam w którą stronę mam machać tym grzebieniem.
Pewnego dnia wieczorem zgromadzono nas przed telewizorem, tam coś tam gadali, siostry coś oglądały, kompletnie mnie to nie interesowało.
Potem była jakaś ogólna radość i siostry mówiły, że Polak został papieżem.
Wtedy kompletnie mnie to nie obeszło.
Coś tam tłumaczyli, że papież to taka najważniejsza osoba w Kościele i że teraz jest nią Polak, nawet wtedy chyba imienia i nazwiska nie zakodowałam. No jest i już.
Potem mama mi tłumaczyła, że właśnie papież ma przyjechać do Polski, ale w tym czasie tata z Jagodą, moją siostrą jadą na wycieczkę do NRD (Niemiecka Republika Demokratyczna).
Kurcze, skoro tak wszyscy o tym papieżu mówią, to rzeczywiście jakaś ważna osoba musi być.
Zaczęła się we mnie powoli rozwijać świadomość czasów, w których żyję.
Kurcze, te wpisy się długie robią, chyba będzie jeszcze jeden o przedszkolu, bo mi się co rusz coś przypomina.

EltenLink