Witam! To może najpierw się przedstawię:
nazywam się Agnieszka Krawcow, urodziłam się 26 listopada 1971 roku w Żyrardowie, nie daleko Warszawy. Adresu tu nie podaję hehe.
Mieszkam w tym mieście od urodzenia do dnia dzisiejszego.
No to może od początku.
Otóż moi rodzice pobrali się w 1961 roku. Rok później przyszła na świat moja siostra Jadwiga, która zawsze i przez wszystkich oprócz Jej teściowej nazywana była Jagodą.
Potem moi rodzice chcieli mieć kolejne dziecko, ale przez konflikt grup krwi nie było to takie proste.
Moja mama kilkakrotnie poroniła, potem przeszła tzw. grypę azjatycką, potem jej ciążę podtrzymywano, a wreszcie narodziłam się ja.
Dodam jeszcze, że obie nas, tzn. moją siostrę i mnie mama rodziła własnymi siłami.
Po urodzeniu od razu poszłam pod tlen i nikt mi życia nie dawał. okazało się, że mam rozczep wargi i podniebienia, miałam problemy z oddychaniem i jedzeniem. Miałam też i mam do dziś prawie zarośnięte nosdrza, więc nie mogłam przez niego oddychać.
Wiele lat potem okazało się jeszcze, że nie mam kości w podniebieniu i różne braki w twarzoczaszce. Zrządzeniem boskim jakoś ich na zewnątrz nie widać, no i na rozum mi chyba aż tak bardzo nie padło hehe.
W naszym szpitalu postawiono na mnie krzyżyk, ale mój tata wywalczył, że przewieziono mnie do Warszawy na ulicę Litewską. Obecnie ten dziecięcy szpital jest przeniesiony na Żwirki i Wigury. Tam lekarze zorientowali się, że nie reaguję na światło. Zrobiono mi badania i okazało się, że mam niedorozwój gałek ocznych i że nie będę widzieć.
Tam też lekarze pokazali mojej mamie jak ma mi podawać pokarm, żeby nie wylatywał. Kiedy zabierała mi butelkę, abym mogła złapać powietrze, gdyż cały czas oddychałam i do dziś oddycham wyłącznie ustami, więc kiedy mi na chwilę wyjmowała z ust butelkę, to się darłam w niebogłosy domagając się jedzenia hehe.
Wielokrotnie przechodziłam infekcję, przy kolejnym zapaleniu płuc lekarka nie chciała mnie zabrać do szpitala bo stwierdziła, że jej umrę w karetce.
Mój tata swym uporem znów wywalczył przewiezienie do Warszawy. I znów mnie odratowali.
Potem nasza sąsiadka, wtedy jeszcze pracująca pielęgniarka, powiedziała moim rodzicom o oddziale chirurgii plastycznej w Polanicy.
To były inne czasy, nie było klinik prywatnych, a przynajmniej moi rodzice o nich nie wiedzieli, a nawet, gdyby wiedzieli, to nie byłoby ich stać na leczenie mnie w takowej.
Pojechał więc mój tata do tego szpitala i załatwił mi tam miejsce. Mając więc około roku przeszłam operację zszycia rozczepu i właściwie to się trzeba dobrze przyjrzeć, żeby zobaczyć znak.
Od tej pory mogłam normalnie jeść.
Na szczęście moja mama nie wstydziła się mnie i zabierała mnie wszędzie, gdzie tylko mogła. Woziła mnie w wózku do kościoła nie przejmując się natarczywymi ludzkimi spojrzeniami.
Kiedy rodzice byli w pracy, zostawała ze mną moja siostra. Bardzo się kochałyśmy do końca jej życia, ale o tym potem. W każdym razie jej bolączką było to, że opiekując się młodszą siostrą nie mogła w pełni uczestniczyć w zabawach z rówieśnikami, a ja mając rozczep jak na złość wyrzucałam smoka i to ją wkurzało hehe.
Kiedy już problem rozczepu został załatwiony, rodzice postanowili zająć się moim wzrokiem.
Taki mój przyszywany wujek miał rodzinę w Szwecji. Tata napisał prośbę do Ministerstwa Zdrowia o zgodę na mój wyjazd i pewnie sfinansowanie, choć tego do końca nie wiem.
Urzędnicy odpisali, że owszem, skłonni są pomóc w moim leczeniu, ale najpierw muszę przejść badania w Polsce. Wskazali też jeden z warszawskich szpitali, chyba na Nikłańskiej, gdzie przeszłam owe badania.
Taki młody lekarz powiedział rodzicom, żeby się nie łudzili, że to jest niedorozwój gałek ocznycgh, że ratuje mnie tylko przeszczep oczu, którego chyba do dziś dnia nikt jeszcze nie wykonał.
Zasugerował też, aby nie szukali pomocy w innych miejscach, gdyż mogą trafić na naciągaczy, którzy będą obiecywać, wyciągać pieniądze, których i tak zresztą nie było, że trzeba się pogodzić z zaistniałym stanem rzeczy.
Rodzice się załamali nie wiedząc jak mi pomóc w przyszłości.
Wtedy moja nieoceniona sąsiadka pielęgniarka powiedziała im, że pod Warszawą, w Laskach jest taka szkoła, gdzie siostry Franciszkanki kształcą takich ludzi. Dała też adres do ośrodka.
Mój tata napisał list do ówczesnej kierowniczki przedszkola, siostry Germany ujmując ją podobno stwierdzeniem, że on i moja mama są w stanie dać mi miłość, ale nie są w stanie zapewnić mi wykształcenia, nie wiedzą jak mnie nauczyć podstawowych czynności życiowych.
Wtedy nie było szkół czy klas integracyjnych, a rzadkością było, gdy uczeń niewidomy uczył się razem z widzacymi. To były tylko nieliczne wypadki.
Tak więc mając nie całe 3 lata trafiłam do Lasek.
Samego momentu nie pamiętam, podobno rodzice i ja mocno przeżyliśmy rozstanie.
To na razie tyle, jak mi się coś jeszcze przypomni coś, co o tym pierwszym okresie mego życia możnaby napisać, to z pewnością takowy wpis popełnię, lub ten wyedytuję.
Mam nadzieję, że ciąg dalszy nastąpi.
Aha, jakby to było jakieś nudne i czytać się tego nie dało to dajcie znać, tylko szczerze, a zaprzestanę tej sztuki grafomańskiej.
9 replies on “O czasach dzieciństwa, których nie pamiętam”
Nie jest nudne. Pisz, bo fajnie to robisz.
bardzo mi się podoba ten wpis
Dzięki, w takim razie będą kolejne.
Oj tak, bardzo dobry wpis.
jak dlamnie to kontunuuj dalej w tym pisaniku, bo piszes to bardzo ciekawie.
Pisz koniecznie
pisz dalej, bo jestem ciekawa co dalej z tobą było. no i pisałaś, że siostra zmarła, współczuję.
Pisz dalej. Bardzo fajnie CI to wychodzi.
Tak siostrę Germanę pamiętam też z przedszkola. Z ogromnym ciepłem i serdecznością odnosiła się do dzieci. Szkoda, że tak szybko odeszła.