Witam!
Za nim opowiem o tym okresie mojego życia nadmienię tylko, że znam go głównie z opowieści, mam jakieś migawki w pamięci i jedno bardzo żywe wspomnienie, ale o tym za chwilę.
Na wiosnę roku 1974, mając jakieś dwa i pół roku znalazłam się w Laskach. Ponieważ byłam dzieckiem bardzo chorowitym postanowiono odesłać mnie do ówczesnej filii laskowskiego przedszkola, która znajdowała się w Rabce.
Nie wiem czy trafiłam tam jeszcze wiosną, czy po wakacjach, ale generalnie rozpoczęłam moją edukację przedszkolną. Niewiele z tego okresu pamiętam, mam w głowie jedynie głosy sióstr czy wychowawców. Moją grupę prowadziła pani Krystyna Ptak, którą potem spotkałam w Laskach, a po latach wyjechała do Kanady. Pamiętam głos siostry Anzelmy i siostry Grzymisławy, z którą też potem spotykałam się w Laskach.
Był to okres dość beztroski, po prostu zabawy z dziećmi, pewnie nauka podstawowych czynności, choć tego nie pamiętam.
Minusem z tego pobytu był ograniczony kontakt z rodziną.
Rodzice przyjeżdżali do mnie kiedy mogli, ale problemem była odległość. Pamiętam, że gdy przyjeżdżała do mnie mama, to ja zwracałam się do niej: proszę pani.
No co, do wszystkich dorosłych mówiło się proszę siostry lub proszę pani. Moja wychowqawczyni tłumaczyła mi, że to jest moja mama i nie mówi się do niej: proszę pani. Potem jakoś chyba en problem zniknął, bo w Laskach już wiedziałam, że mama to mama a pani wychowawczyni to pani wychowawczyni.
Rodzice z siostrą przyjeżdżali do mnie na święta, była to też dla nich okazja np. wyjazdu zimą do Zakopanego, bo z Rabki tam blisko przecież.
Pisałam wyżej, że z tamtego okresu mam jedno bardzo żywe wspomnienie, o którym Wam teraz opowiem.
Otóż kiedyś wraz siostrami i może paniami, już nie wiem wracaliśmy zimą z Rabki do Warszawy, możliwe, że tym razem na święta do domu. W każdym razie cała nasza grupa jechała całą drogę z Rabki lub Zakopanego do Warszawy zimą w nieogrzewanym pociągu.
Wiecie co, jak sobie to przypomnę, to jeszcze mi się zimno robi. Siedzieliśmy w wagonach i płakaliśmy z zimna, szczękaliśmy zębami. Siostry robiły co mogły, żeby nas jakoś rozgrzać.
Ludzie byli oburzeni, że jak tak można, żeby niewidome dzieci w takich warunkach jechały.
Kiedy już dojechaliśmy do dworca Głównego w Warszawie, Centralnego pewnie jeszcze nie było, nie wiem zresztą, w każdym razie pamiętam, że czekali tam na mnie moi rodzice. Mama zdjęła mi buty i moje zziębnięte stopy oparła na jakimś grzejniku czy czymś, w każdym razie było to ciepłe. Przyniosła mi też z jakiegoś bufetu gorącą herbatę.
Do dziś mam w głowie obraz jak siedzę na ławce opierając nogi o to coś ciepłe, piję gorącą herbatę i jeszcze teraz czuję to rozchodzące się po moim organizmie ciepło.
Potem, gdy już się rozgrzałam poszliśmy na pociąg podmiejski i wróciliśmy do Żyrardowa.
Nie pamiętam jakiegoś szczególnego zakończenia mojego pobytu w Rabce. Pewnie po zakończeniu roku szkolnego wróciłam do domu na wakacje i potem chyba był to rok 1976, przyjechałam do przedszkola w Laskach.
Koleżanka opowiadała mi o jednej przygodzie z Rabki, otóż kiedyś podobno się na nią zezłościłam i ją ugryzłam. Siostra Grzymisława zabrała mnie gdzieś. Koleżanka spytała ją gdzie jestem, a ona pewnie pół żartem powiedziała jej, że za karę siedzę w skrzyni.
Rzeczywiście, były w Rabce takie skrzynie na pościel. Koleżanka uwierzyła siostrze i postanowiła mnie uwolnić. Poszła do skrzyni, ale nie zauważyła, że stoją tam jakieś kubki czy dzbanki z kompotem. Chciała podnieść klapę no i… huk… kompoty spadły.
Ja pewnie siedziałam za karę w koncie czy gdzieś, a ona mnie chciała ze skrzyni uwalniać hehe.
Taki to był chyba dwuletni okres mojego życia. Może trochę chaotycznie opisany, ale jak mówię , nie kojarzę jakichś szczególnych z niego przeżyć, no oczywiście poza tą podróżą nieogrzewanym pociągiem brbrbrbr! Zimno!
Dalej, jak Bóg pozwoli i weny starczy, będzie już chyba o przedszkolu w Laskach.
Month: April 2019
Witam!
Skoro już nieco odpoczęłam, wasze blogi znów poczytałam, pokomentowałam ludzkościowe wpisy sprzed roku czy dwóchlat, to czas i mnie zabrać się do roboty.
Łatwiej będzie zacząć od końca:
o godz. 15 w naszym parafialnym kościele pod wezwaniem Matki Bożej Pocieszenia wraz z moją wspólnotą Odnowy w Duchu Świętym Hosanna prowadziłam tzw. Godzinę Miłosierdzia.
Zaczęliśmy od odmówienia Koronki do Bożego miłosierdzia, którą miałam zaszczyt prowadzić. Kolejne dziesiątki były na przemian odmawiane i śpiewane. Odmawiane prowadziłam ja, śpiewane to razem z koleżankami, z którymi że tak powiem muzycznie prowadzimy wspólnotę.
Potem było tak, że dwie koleżanki czytały na przemian fragmenty z Dzienniczka świętej siostry Faustyny Kowalskiej. Po każdym fragmencie była krótka pieśń. A że fragmentów było chybsa z 9, to się naśpiewałyśmy za wszystkie czasy. Wszystko odbywało się przy wystawionym Najświętszym Sakramencie.
Cała adoracja trwała godzinę, bo po nas wchodziła próba przed I Komunią Świętą, w związku z czym musieliśmy ustąpić miejsca innym.
Ale to dobrze, jak się dużo w parafii dzieje.
A co do pierwszego śpiewania, no to tak:
Kiedyś koleżanka postanowiła założyć taki śpiewający zespół ewangelizacyjny. Śpiewaliśmy w niedzielę na mszy świętej w naszej żyrardowskiej kaplicy szpitalnej. Chorzy i ksiądz kapelan byli zadowoleni, my w sumie też. Potem stwierdziliśmy, że trzeba by się jakoś nazwać i po różnych ustaleniach przyjęliśmy nazwę Wezwani do Miłości.
Potem skład zespołu się zmieniał. W różnych fazach jego trwania była gitara, krzypce, czasem nawet 3 gitary, no i my śpiewający pieśni, na ogół jednogłosowo, no chyba, że ktoś taki jak ja chciał śpiewać drugim, no to śpiewałam.
Z czasem ludziom wena odeszła i śpiewanie w kaplicy się skończyło.
Aż tu nagle dzwoni do mojej koleżanki ksiądz i prosi o pomoc w prowadzeniu scholi dziecięcej, bo poprzedni prowadzący właśnie zrezygnował. Podobno tam jakiś konflikt był, ale nie wnikaliśmy w szczegóły.
Tak po kolejnej modyfikacji składu zespołu znów śpiewamy, tym razem w co drugą niedzielę na mszy z udziałem dzieci w naszej świątyni. W co drugą, bo wymienia nas taki pan, który kiedyś współprowadził scholę z tym, co odszedł.
Wczoraj była nasza kolej, więc przyszłyśmy ładnie na próbę na godz. 9, prześpiewałyśmy z dziećmi repertuar no i do posługi marsz.
Właściwie to przy mikrofonach stoją oczywiście dzieci, bo to jest że tak powiem ich msza święta, jest ich od 12 do nawet 20 osób. Jedna koleżanka gra na gitarze basowej, druga na takiej normalnej – nie znam się za bardzo na gitarowym nazewnictwie, a ja jeszcze z koleżanką prowadzącą scholę śpiewamy z dziećmi, z tym, że my nie mamy mikrofonów, tak tylko, żeby dzieci nas słyszały.
Takie to wczoraj śpiewania były.
Teraz mam tydzień wolnego, bo we wtorek przed majówką ludzie wspólnoty nie chcieli, w środę 1 maja więc chóru nie mam, z dziećmi za tydzień śpiewa pan Piotr, więc my mamy wolne.
Mam postanowienie, żeby podciągnąć wpisy wspomnieniowe no i oczywiście wasze blogi dalej czytać i trochę youtubowych zaległości nadrobić, bo mi w skrzynce zasubskrybowane kanały leżą i czekają na odsłuchanie.
Zobaczymy ile z tego mi wyjdzie.
Witam! To może najpierw się przedstawię:
nazywam się Agnieszka Krawcow, urodziłam się 26 listopada 1971 roku w Żyrardowie, nie daleko Warszawy. Adresu tu nie podaję hehe.
Mieszkam w tym mieście od urodzenia do dnia dzisiejszego.
No to może od początku.
Otóż moi rodzice pobrali się w 1961 roku. Rok później przyszła na świat moja siostra Jadwiga, która zawsze i przez wszystkich oprócz Jej teściowej nazywana była Jagodą.
Potem moi rodzice chcieli mieć kolejne dziecko, ale przez konflikt grup krwi nie było to takie proste.
Moja mama kilkakrotnie poroniła, potem przeszła tzw. grypę azjatycką, potem jej ciążę podtrzymywano, a wreszcie narodziłam się ja.
Dodam jeszcze, że obie nas, tzn. moją siostrę i mnie mama rodziła własnymi siłami.
Po urodzeniu od razu poszłam pod tlen i nikt mi życia nie dawał. okazało się, że mam rozczep wargi i podniebienia, miałam problemy z oddychaniem i jedzeniem. Miałam też i mam do dziś prawie zarośnięte nosdrza, więc nie mogłam przez niego oddychać.
Wiele lat potem okazało się jeszcze, że nie mam kości w podniebieniu i różne braki w twarzoczaszce. Zrządzeniem boskim jakoś ich na zewnątrz nie widać, no i na rozum mi chyba aż tak bardzo nie padło hehe.
W naszym szpitalu postawiono na mnie krzyżyk, ale mój tata wywalczył, że przewieziono mnie do Warszawy na ulicę Litewską. Obecnie ten dziecięcy szpital jest przeniesiony na Żwirki i Wigury. Tam lekarze zorientowali się, że nie reaguję na światło. Zrobiono mi badania i okazało się, że mam niedorozwój gałek ocznych i że nie będę widzieć.
Tam też lekarze pokazali mojej mamie jak ma mi podawać pokarm, żeby nie wylatywał. Kiedy zabierała mi butelkę, abym mogła złapać powietrze, gdyż cały czas oddychałam i do dziś oddycham wyłącznie ustami, więc kiedy mi na chwilę wyjmowała z ust butelkę, to się darłam w niebogłosy domagając się jedzenia hehe.
Wielokrotnie przechodziłam infekcję, przy kolejnym zapaleniu płuc lekarka nie chciała mnie zabrać do szpitala bo stwierdziła, że jej umrę w karetce.
Mój tata swym uporem znów wywalczył przewiezienie do Warszawy. I znów mnie odratowali.
Potem nasza sąsiadka, wtedy jeszcze pracująca pielęgniarka, powiedziała moim rodzicom o oddziale chirurgii plastycznej w Polanicy.
To były inne czasy, nie było klinik prywatnych, a przynajmniej moi rodzice o nich nie wiedzieli, a nawet, gdyby wiedzieli, to nie byłoby ich stać na leczenie mnie w takowej.
Pojechał więc mój tata do tego szpitala i załatwił mi tam miejsce. Mając więc około roku przeszłam operację zszycia rozczepu i właściwie to się trzeba dobrze przyjrzeć, żeby zobaczyć znak.
Od tej pory mogłam normalnie jeść.
Na szczęście moja mama nie wstydziła się mnie i zabierała mnie wszędzie, gdzie tylko mogła. Woziła mnie w wózku do kościoła nie przejmując się natarczywymi ludzkimi spojrzeniami.
Kiedy rodzice byli w pracy, zostawała ze mną moja siostra. Bardzo się kochałyśmy do końca jej życia, ale o tym potem. W każdym razie jej bolączką było to, że opiekując się młodszą siostrą nie mogła w pełni uczestniczyć w zabawach z rówieśnikami, a ja mając rozczep jak na złość wyrzucałam smoka i to ją wkurzało hehe.
Kiedy już problem rozczepu został załatwiony, rodzice postanowili zająć się moim wzrokiem.
Taki mój przyszywany wujek miał rodzinę w Szwecji. Tata napisał prośbę do Ministerstwa Zdrowia o zgodę na mój wyjazd i pewnie sfinansowanie, choć tego do końca nie wiem.
Urzędnicy odpisali, że owszem, skłonni są pomóc w moim leczeniu, ale najpierw muszę przejść badania w Polsce. Wskazali też jeden z warszawskich szpitali, chyba na Nikłańskiej, gdzie przeszłam owe badania.
Taki młody lekarz powiedział rodzicom, żeby się nie łudzili, że to jest niedorozwój gałek ocznycgh, że ratuje mnie tylko przeszczep oczu, którego chyba do dziś dnia nikt jeszcze nie wykonał.
Zasugerował też, aby nie szukali pomocy w innych miejscach, gdyż mogą trafić na naciągaczy, którzy będą obiecywać, wyciągać pieniądze, których i tak zresztą nie było, że trzeba się pogodzić z zaistniałym stanem rzeczy.
Rodzice się załamali nie wiedząc jak mi pomóc w przyszłości.
Wtedy moja nieoceniona sąsiadka pielęgniarka powiedziała im, że pod Warszawą, w Laskach jest taka szkoła, gdzie siostry Franciszkanki kształcą takich ludzi. Dała też adres do ośrodka.
Mój tata napisał list do ówczesnej kierowniczki przedszkola, siostry Germany ujmując ją podobno stwierdzeniem, że on i moja mama są w stanie dać mi miłość, ale nie są w stanie zapewnić mi wykształcenia, nie wiedzą jak mnie nauczyć podstawowych czynności życiowych.
Wtedy nie było szkół czy klas integracyjnych, a rzadkością było, gdy uczeń niewidomy uczył się razem z widzacymi. To były tylko nieliczne wypadki.
Tak więc mając nie całe 3 lata trafiłam do Lasek.
Samego momentu nie pamiętam, podobno rodzice i ja mocno przeżyliśmy rozstanie.
To na razie tyle, jak mi się coś jeszcze przypomni coś, co o tym pierwszym okresie mego życia możnaby napisać, to z pewnością takowy wpis popełnię, lub ten wyedytuję.
Mam nadzieję, że ciąg dalszy nastąpi.
Aha, jakby to było jakieś nudne i czytać się tego nie dało to dajcie znać, tylko szczerze, a zaprzestanę tej sztuki grafomańskiej.
Po co ta kategoria
Właśnie przed chwilą stworzyłam nową kategorię o nazwie Wspomnienia.
Kiedyś na czyjąś prośbę napisałam moje wspomnienia z Lasek, ale po prostu wysłałam komuś plik i wywaliłam.
Tak sobie czytam i czytam te Wasze blogi i nadziwić się nie mogę, jacy jesteście fantastyczni. Ile macie w sobie życia i determinacji.
Nie wiem co z tego wyjdzie, ale może przeleję jakąś część siebie na ten eltenowy bloczek.
Oczywiście, jak każdy z Was, te najbardziej osobiste przeżycia zostawię dla siebie hehe.
Ślub dyrygentki
Witam!
No właśnie, czekałam z tym wpisem aż nie padnie sakramentalne Tak, ale padło.
Nasza nowa młoda pani Dyrygent Katarzyna dziś wzięła sślub z panem Adrianem.
Poznali się podobno na rekolekcjach oazowych.
Śpiewał jakiś chór złożony z ludzi z różnych chórów, fajnie im poszło, tylko organy strasznie głośno grały i czasem aż śpiew zagłuszały.
No i melodia psalmu mi się nie podobała. Osobiście uważam, że powinna być taka, żeby ludzie mogli refren powtórzyć.
Po mszy ślubnej były zdjęcia i życzenia. Trzeba było długo stać w kolejce, co mi sprawiło ogromną trudność, ale z pomocą koleżanek jakoś dałam radę.
Teraz siedzę w domu i odpoczywam.
Jutro maraton, bo Niedziela Mkiłosierdzia i dwa śpiewania, ale jak Pan Bóg da, to w jakimś kolejnym wpisie powiem o co chodzi.
W środę nie było próby chóru, bo pani Kasia prosiła o wolne przed weselem, najbliższa środa to 1 maja, a więc też wolne, a więc z chórem będę się widzieć dopiero 8 maja.
W środę nie było próby
Dlaczego owej próby nie było, o tym napiszę za parę dni, gdy wszystko się wyjaśni.
Wczoraj cały dzień siedziałam i czytałam eltenowe blogi.
Jacy Wy jesteście niesamowici i fascynujący, to głowa mała.
We wtorek w ramach spotkania wspólnoty mieliśmy jajeczko.
Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, fajnie było.
Tak się złożyło, że naprzeciwko siebie siedziały dwie moje koleżanki nauczycielki, z których jedna strajkuje, druga nie. To sobie posłuchaliśmy ich wymiany zdań, przynajmniej ci, którzy siedzieli nie daleko nich.
Na szczęście dyskusja przebiegła spokojnie, na koniec każda stwierdziła, że postępuje zgodnie z własnym sumieniem.
Pan zmartwychwstał ciąg dalszy
I po świętach
Witam!
No i już po świętach.
Fajnie spędzony czas, co prawda poza domem, ale z rodziną.
Wczoraj był Dyngus, taki troszkę dyngus oczywiście.
Dobrze jest mieć dobrych ludzi wokół siebie.